2012-11-17

Małe oskarżenie i "Na zielone pastwiska" Anne B. Ragde.

Zakładam, że kto miał czytać to już przeczytał tą trzecią, ostatnią część norweskiej sagi rodzinnej i dlatego odważę się swój post zacząć od słów: winię Disney'a i Hollywood. Winię ich za to, że gdy oglądam filmy czy czytam książki poruszające trudne tematy oraz opisujące czy pokazujące skomplikowane sytuacje i relacje międzyludzkie, to ja i tak, podświadomie, czekam na ten wielki Hollywoodzki "happy end". I pomimo, że wiem, iż prawdziwe życie nie jest tak proste, że ludzie tak łatwo się nie zmieniają oraz że przeżyte ciężkie chwile zostają gdzieś głęboko w człowieku, to jednak gdy książka kończy się w inny sposób niż tego oczekiwałam, czuję jakiś zawód pomieszany z podziwem do autora, który umiał tak głęboko poznać naturę człowieka, że nie ulega pokusie 'naprawiania świata' na siłę. Zadziwia mnie też to, że ta moja przemożna wiara w dobre zakończenie nie maleje ani razem z kolejnymi przeczytanymi powieściami, które utarły mi w tej kwestii nosa, ani z osobiście przeżytymi sytuacjami, z których kilka stanowi doskonały przykład na to, że nie zawsze koniec czegoś musi być pozytywny i że życie nie zawsze układa się tak, jak byśmy sobie tego życzyli. Tak sobie myślę zatem, że chyba jestem chorobliwą optymistką, i tylko nie wiem czy to dobrze, czy źle?




Tak jak i w dwóch pierwszych częściach tak i w tej Anne B. Ragde zaskakuje swoich czytelników tym, jaki kierunek obierają zdarzenia w Neshov. Po raz kolejny autorka zagrała na moich uczuciach i pewności siebie przejawiającej się moim przekonaniem, że wiem  co się stanie i wiem w jaki sposób historie poszczególnych bohaterów się potoczą. I choć "Na pastwiska zielone" czytałam wiedząc już mniej więcej jaki jest jej koniec (wcześniej trochę nieopacznie przeczytałam recenzję na jednym z blogów, która coś niecoś o tym mówiła) to i tak lektura tej książki sprawiła mi tyle samo przyjemności i satysfakcji, co lektura jej  dwóch poprzedniczek.

Po dramatycznych wydarzeniach, opisanych w powieści "Raki pustelniki" rodzina Neshov powoli dochodzi do siebie. Torunn, postawiona niejako 'pod murem' próbuje odnaleźć się w nowej, trudnej dla siebie sytuacji. Jakby na to nie patrzeć, kobieta emocjonalnie zostaje zostawiona sama sobie, co w połączeniu z niesamowitymi wręcz wyrzutami sumienia, powoduje, iż Torunn w pewnym momencie znajduje na skraju załamania nerwowego. Oczywiście walka o utrzymanie gospodarstwa trwa, choć prawdą jest, iż Torunn w dalszym ciągu nie jest pewna, czy chce by tak właśnie miało wyglądać jej życie, czy wystarczy jej sił by codziennie mierzyć się z problemami, których skala nie maleje, tylko z dnia na dzień rośnie?
Tymczasem Mardigo postanawia zmodernizować swój zakład pogrzebowy w Trondheim, co wiąże się nierozerwalnie z wprowadzeniem pewnym zmian w gospodarstwie Neshov. Mężczyzna wydaje się nie widzieć tego, jak bardzo jego bratanica jest rozbita wewnętrznie i jak bardzo potrzebuje pomocy i upewnienia jej w tym, że jest potrzebna nie tylko  upadającemu gospodarstwu, ale również tej rodzinie, która przecież zaczyna się powoli odnajdować dla siebie.
Jeszcze gorzej pod tym względem ma się sytuacja z Erlendem, tym wujem, z którym wydawało się, że Torunn ma najlepsze relacje. Pochłonięty pozytywnymi zmianami w swoim życiu Erlend niemal nie kontaktuje się ze swoją siostrzenicą, która wydaje mu się zbyt przygnębiona i nie taka, jaką chciałby słyszeć czy widzieć. Nie pasuje po prostu do jego pięknego, idealnego świata. Nie zmienia to jednak faktu, że Erlend i Krumme nie rezygnują z planów przebudowy silosów z Nevshed na letnią bazę wypoczynkową dla siebie, swoich dzieci i ich matek. 

To właśnie Erlend, w sumie niespodziewanie dla mnie samej, stał się postacią, która irytowała mnie, podczas czytania tej powieści, najbardziej. Przewrażliwiony i skupiony na sobie facet, który niemal znika z życia Torunn, gdy ta najbardziej go potrzebuje, tylko dlatego, że nie wpisuje się ona w jego radosny nastrój, to zdecydowanie nie jest to, czego od niego oczekiwałam. W sumie, mogę powiedzieć, że prawie cały czas podczas lektury tej książki towarzyszyło mi uczucie rozczarowania tym, jak postępują bohaterowie "Na pastwiska zielone". Nie znaczy to jednak, że rozczarowała mnie sama książka. Trudno mi było po prostu zaakceptować fakt, że ta rodzina nie była w stanie jednak sobie pomóc i nie zaprzepaścić danej im od losu szansy, ale czy nie takie jest prawdziwe życie?
Sama autorka skradła moje serce tą trylogią i wiem, że będę śledzić jej kolejne poczynania literackie. Teraz natomiast szukam sposobu na to by oglądnąć norweski serial zrealizowany na podstawie tych trzech książek:)


A. B. Ragde, Na pastwiska zielone, Wydawnictwo Smak Słowa, Sopot 2012, s.253.

7 komentarzy:

  1. O tej trylogii słyszałam niewiele, ale Twoja recenzja tak mnie zachęciła do rozpoczęcia przygody z rodziną Neshov, że przy następnej wizycie w bibliotece rozejrzę się za pierwszą częścią. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Naprawdę świetne książki, a pierwsza część zdecydowanie najlepsza! Warto szukać zatem:)

      Usuń
  2. Bałam się przeczytać dokładnie, bo dopiero zakupiłam do biblioteki polskiej i będę czytać. Już ją dwie osoby miały w czytaniu i zachwycone, ja muszę jeszcze poczekać, bo kolejka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hehe, też tak mam, że jak jakąś książkę mam w planach, to nie czytam zbyt dokładnie recenzji innych osób, żeby nie wiedzieć za dużo:)))

      Usuń
  3. tak... miałam dokładnie takie same uczucia.

    tak... takie właśnie jest życie. Gorzkie. Bez happy endu.

    A jak znajdziesz sposób na serial - daj mi znać. Marzę o tym.

    Uściski! :*

    PS: Kolejny raz ślicznie u Ciebie - ładna graficzka w nagłówku. Dawno mnie tu nie było... :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dawno, oj dawno...:P Dziękuję za miłe słowa:* i obiecuję, że jak serial dopadnę gdzieś i kiedyś to dam znać!

      Usuń
  4. Pamiętam jak zobaczyłam ten post u Ciebie, szybko zamknęłam Twojego bloga, bo miałam właśnie w planach tę trylogię :) Nie chciałam czytać, bo bałam się, że Twoje wrażenia mogą (choćby mimowolnie) mi się narzucić ;) W każdym razie - Erlenda najpierw polubiłam bardzo, jego związek z Krumme zresztą również (nawet typowałam ich na najfajniejszą parę literacką ostatnich paru miesięcy), ale w tej części, podobnie jak u Ciebie - wywołał irytację i rozczarowanie. A już szczególnie gdy uważał, że jemu się wręcz należy by Torunn przejęła gospodarstwo, by on mógł zrealizować swój wielki plan. Powtórzyłam sobie wtedy w myślach to co pomyślała sobie Torunn o cierpliwości Krumme..;)

    A co do samej rodziny - od początku wiedziałam, że sama więź biologiczna nie sprawi cudów. Może dlatego, że znam to z autopsji..

    OdpowiedzUsuń